wtorek, 8 października 2013
wtorek, 24 września 2013
czwartek, 19 września 2013
środa, 18 września 2013
poniedziałek, 16 września 2013
niedziela, 15 września 2013
O Wernisażu...
Galerie,
fotografowie, odbiorcy
(kilka
zdań o wernisażu Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej)
Zanim
pokuszę się o garść refleksji na temat tego, co (i dlaczego)
pokazała w wągrowieckiej Galerii MDK gnieźnieńska fotografka
Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka, wpierw należy chyba przyjrzeć się
rzadko raczej poddawanej analizie kwestii, która wiąże się z
istnieniem i działalnością prowincjonalnych (nie bójmy się tego
słowa, bo nie o deprecjację tutaj chodzi) placówek kulturalnych
(zazwyczaj są to domy/centra/ośrodki kultury, małe muzea i
biblioteki publiczne) zajmujących się działalnością
wystawienniczą w pomieszczeniach zwanych często szumnie i na wyrost
Galeriami (nie mylić z galeriami handlowymi). Pomijam tu
profesjonalne instytucje zajmujące się promowaniem i prezentacją
sztuk wizualnych (malarstwo, rzeźba, fotografia) typu Biura Wystaw
Artystycznych czy prywatne galerie zawodowych kolekcjonerów sztuki.
Ponieważ dalej zajmować będę się wyłącznie problematyką
wystaw fotograficznych, kwestie związane z malarstwem, rzeźbą,
instalacjami czy multimediami zostawiam na inny tekst i zupełnie
inną okazję.
Tak
więc praktyka działań wystawienniczych, skupiających się na
fotografii, pokazuje, że obrazy fotograficzne można w zasadzie
prezentować, pokazywać/wieszać niemal wszędzie, włącznie z
"zagraconymi" pomieszczeniami zabytkowego klasztoru, jak to
zrobił kilka miesięcy temu w Ostrzeszowie Stanisław Kulawiak.
Mówiąc o pokazywaniu i prezentowaniu kadrów, mam na myśli tylko
byty zmaterializowane w postaci analogowych odbitek, powiększeń,
stykówek lub fotomontaży oraz wydruki (także te wielkoformatowe)
plików cyfrowych. A skoro można pokazywać i wieszać je niemal
wszędzie, to na prowincji pokazuje i wiesza się wystawy
fotograficzne w najbardziej nawet kuriozalnych (z punktu widzenia
praktyki galeryjnej) i wielofunkcyjnych pomieszczeniach. W efekcie
często niestety się zdarza, że marniutkie propozycje fotograficzne
lokalnych amatorów, ujęte w ramy i wsadzone pod szkło, wiesza się
w jeszcze marniejszych warunkach ekspozycyjnych, oświetleniowych i w
dodatku bez jakiegokolwiek nadzoru kuratorskiego, ale za to przy
bezzasadnych zachwytach i pieniach miejscowych niby-znawców,
zabierających głos w trakcie tych niby-wydarzeń fotograficznych.
Roi się więc w gminach, miasteczkach i miastach średniej wielkości
od samozwańczych ekspertów, jurorów i mistrzów świata, a to
pociąga za sobą chwilami wręcz upiorną (a często po prostu
komiczną w swej nieporadności) lawinę ideowych i estetycznych
koszmarków artystycznych (mam na myśli konkretnie wystawy i
wernisaże, także te pokonkursowe), które nijak mają się do tego,
co w innych małych ośrodkach miejskich przyjmuje kształt wysokiej
jakości, profesjonalizmu i poważnego traktowania materii
fotograficznej. Bardzo dobrym, a nawet wzorcowym przykładem takiej
właśnie, godnej naśladowania, postawy jest Września, gdzie od
wielu lat działa na niwie fotograficznej Waldemar Śliwczyński (do
roku 2008 działał i fotografował wspólnie z Erykiem Zjeżdżałką
1)
i gdzie piąty już sezon rozwija się z powodzeniem Kolekcja
Wrzesińska (patrz: Bogdan Konopka, Andrzej Jerzy Lech, Mariusz
Forecki i Nicolas Grospierre 2).
Do miejsc, gdzie propagowana i umacniana przez lokalnych pasjonatów
kultura fotograficzna owocuje bardzo niekiedy interesującymi, a
zawsze przyzwoitymi (w rozumieniu właściwej oprawy galeryjnej)
wystawami, zaliczyłbym także Konin, Koło, Trzciankę czy
Wągrowiec. Nie chcę i nie mogę wymienić wszystkich jasnych miejsc
tego typu na mapie Wielkopolski, bo nie o tym zamierzam tutaj pisać
i nie to zaprząta moją uwagę. Zaprząta ją raczej przyczyna, dla
której w jednym miejscu z jakiegoś powodu dba się o wysoki poziom
popularyzowania kultury fotograficznej oraz prezentacji dorobku
fotografów (i robi się to z powodzeniem), a w drugim jest to
wszystko bardzo kiepsko zorganizowane i działa na żenująco
niekiedy niskim poziomie.
W
tej materii klucz do sukcesu jest w zasadzie jeden – światły
(żeby nie powiedzieć oświecony) burmistrz, wójt, dyrektor
współdziałający z równie światłym, a przede wszystkim
świadomym wyznaczanych celów, fotografującym prezesem towarzystwa,
lokalnym animatorem-fotografem czy etatowym instruktorem do spraw
filmu i fotografii (oczywiście także fotografującym). Rzecz jasna
sama światłość decydentów i profesjonalizm animatorów nie
wystarczą, potrzebne są jeszcze jakiekolwiek pieniądze, wsparcie
merytoryczne lub organizacyjne instytucji wojewódzkich (np.
WBPiCAK), czy lokalnego samorządu oraz gotowość wszystkich
zainteresowanych stron (z publicznością włącznie) do działania
na rzecz własnego środowiska. Potem trzeba jeszcze tylko znaleźć
miejsce, gdzie można fotografię pokazywać (wystawy), gdzie można
o niej rozmawiać (warsztaty, konkursy), gdzie można ją praktycznie
uprawiać (plenery, ciemnia, zaplecze galeryjne). W przypadku Koła i
Trzcianki dochodzi jeszcze jeden istotny element – znany w
środowisku ogólnopolski konkurs fotograficzny z kilkunastoletnią
tradycją oraz imponującą listą nazwisk jurorów.
Miejski
Dom Kultury w Wągrowcu od wielu lat, w swojej poprzedniej oraz
obecnej siedzibie, interesuje się fotografią na poziomie szkolenia,
ale i prezentacji dorobku tych, którzy pozytywnie odpowiadają na
zaproszenie kuratora Galerii. Zwornikiem większości działań
praktycznych, warsztatowych oraz wystawienniczych jest w tej placówce
Lech Szymanowski, fotografujący instruktor i animator, który –
nie zapominając o miejscowych twórcach – potrafił nawiązać
poprawne kontakty ze środowiskiem fotograficznym Poznania i
Wielkopolski, organizując wernisaże także wielu znanym i uznanym
fotografom, których sława wykracza daleko poza granice naszego
województwa. Na wystawach indywidualnych i zbiorowych miejscowa
publiczność mogła w tej Galerii MDK obejrzeć prace, m.in.,
Michała Bojara, Filipa Springera, Marka Lalko, Henryka Króla, Pawła
Szotta, Bogusława Biegowskiego, Stanisława Wosia, Bogdana Konopki,
Macieja Kuszeli, Tomasza Michałowskiego, Wojtka Sienkiewicza,
Waldemara Śliwczyńskiego, Sławomira Tobisa, Sławoja Dubiela,
Magdy Hueckel, Grzegorza Jarmocewicza, Michała Zielińskiego, Pawła
Janczaruka, Georgii Krawiec, Pawła Kuli, Małgorzaty Mirgi, Marka
Nunewicza, Piotra Stasika, Jacka Kulma, Kolektywu Fotograficznego
Świetlica, Roberta Andre, Jędrzeja Paszaka, Eryka Zjeżdżałki,
Lecha Morawskiego, Mariusza Ciesielskiego, Sławomira Fiebiga,
Izabeli Filipiak, Macieja Frydrysiaka, Pawłą Hejmana, Mariusza
Hertmanna, Izabeli Grudzińskiej, Pawła Kosickiego, Janusza
Kostrzewskiego, Franciszka Kupczyka, Janusza Mielczarka, Władysława
Nielipińskiego, Piotra Rosińskiego, Jerzego Piątka, Karola
Walaszczyka, Adama Wilka, Jana Szabelskiego, Wacława Wantucha,
Piotra Zarównego, Mariusza Foreckiego, Waldemara Wylegalskiego,
Artura Magdziarza, Art Haegenbartha oraz Lecha Szymanowskiego i
Krzysztofa Szymoniaka. Nie jest to pełna lista, ale nawet ona daje
wyobrażenie o skali zjawiska, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że
Wągrowiec – przy całej swojej urodzie – nie jest miejscem
(jeżeli chodzi o kulturę fotograficzną) z wielkimi tradycjami, z
wielkimi nazwiskami i z wielkimi pieniędzmi. Sprawy jednak zaszły
tam tak daleko, że obecna galeria MDK, będąca w istocie
pomieszczeniem wielofunkcyjnym, zostanie wkrótce poddana gruntownej
rewitalizacji, gdyż obecny jej stan pozostawia wiele do życzenia.
Można wręcz powiedzieć, że w zakresie infrastruktury i zaplecza
technicznego nie przystaje już ona do współczesnych standardów
wystawienniczych.
Nie
zmienia to jednak faktu, że na wernisaże organizowane tam przez
Lecha Szymanowskiego, kuratora Galerii, przy życzliwym wsparciu
dyrektora Włodzimierza Naumczyka, potrafią zjeżdżać goście z
wielu, niekiedy dosyć odległych od Wągrowca miast i miasteczek
Wielkopolski. A między innymi to właśnie buduję rangę i dobre
imię Galerii, która przyciąga nie tylko uznanych artystów, ale i
bardzo uzdolnionych fotografów młodego pokolenia. W tym gronie
znalazły się także Marlena Grewling (wystawa KLATKA zaplanowana na
18 października 2013) z Książa Wielkopolskiego oraz Dorota
Jeśmontowicz-Pawlicka, która kilka dni temu pokazała rozbudowany
cykl kolorowych fotomontaży pod wspólnym tytułem OTO JESTEM...
Twórczość obu artystek Lech Szymanowski zaliczył do nurtu
autorskiej fotografii kreacyjnej. W tym miejscu pozwolę sobie na
autocytat. Poniższe fragmenty pochodzą z tekstu, jaki napisałem z
myślą o katalogu wystawy, której wernisaż odbył się w MDK 13
września 2013 roku:
Był
grudzień 2008 roku. W dużej Galerii gnieźnieńskiego MOK (Miejski
Ośrodek Kultury) otwarto retrospektywną wystawę prac
fotograficznych Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, wśród których na
pewno wyróżniały się kolorowe fotomontaże. Dominantą
figuratywną tych prac była twarz lub cała postać Autorki,
wpisywana w bardzo różne konteksty tematyczne i estetyczne czegoś
na kształt neopiktorializmu. Oglądając te prace wtedy, użyłem
określenia „autotematyzm”. Użyłem go w pełni świadomie,
ponieważ obrazy fotograficzne Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, jakie
Autorka zaprezentowała w Galerii MOK, są niedwuznacznie literackiej
proweniencji. One nie tyle pokazują, co opowiadają, a wzięte
razem, ułożone w dające się wyróżnić cykle (np.
„jasne-optymistyczne” i „mroczne-pesymistyczne”), budują
narrację, która nie ukrywa się pod konceptualnym hermetyzmem.
Dzisiaj,
to znaczy pięć lat po tamtym zdarzeniu, dostajemy od Doroty
Jeśmontowicz-Pawlickiej wystawę raczej kameralną, poddaną ostrej
selekcji, ale i świadomie zawężoną tematycznie wyłącznie do
cyfrowych fotomontaży. W tym zestawie tylko połowa prac należy do
zestawu pokazanego niegdyś w Gnieźnie, a reszta to obrazy, których
nikt wcześniej nie oglądał na świadomie zorganizowanych i
oficjalnych prezentacjach. Co ważne – wszystkie one należą już
do przeszłości. Autorka tych obrazów twierdzi, że tworzyła je w
okresie duchowej i artystycznej lewitacji, w euforycznym nastroju
wyprawy w nieznane, gdy przygoda z fotografią inscenizowaną była
dla niej zbawczą odskocznią od szarej codzienności zapełnionej
mnóstwem banalnych obowiązków (także zawodowych), od których,
jak widomo, nie ma ucieczki. Ponieważ tamten stan fascynacji oraz
radości czerpanej z kreowania bytów wizualnych minął
bezpowrotnie, a życie – można dodać – przywołało Autorkę do
stanu zdroworozsądkowego realizmu oraz emocjonalnej stabilizacji,
prezentowany w Wągrowcu cykl ona sama uważa za skończony i
zamknięty. Tym bardziej więc warto mu się przyjrzeć, by na
przykład odnotować jego urodę uwikłaną w bogactwo treści.
Zamykająca wystawę praca (zmultiplikowana Autorka na długiej
kanapie, ukryta za kurtyną własnych dłoni) niech będzie rodzajem
bezgłośnego zamknięcia, wyczerpania, prostego gestu separacji od
rzeczy i spraw, które już nie powrócą.
Na
koniec chciałbym spojrzeć jeszcze tylko na jej autoportret
zatytułowany „Mrok”. Klasyczny w temacie, ale nowatorski, jak
mniemam, w obrębie formy – mamy tu i mroczny gotyk, i dojmujący
symbolizm. W tym obrazie Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka mówi otwartym
tekstem. Oto kobieta już pogodzona z faktem, że przemijanie jest
nieuniknione. Tyle tylko, że ona ciągle jeszcze nie wyraża zgodny
na mentalną „ohydę starości”, przynajmniej w obrębie własnej,
rozjaśnionej duszą żywej materii. Mówi więc do nas: patrzcie,
tak starzeje się moje ciało, tak mnie ubywa, tak obracam się w
proch, z którego powstałam, tak zagarnia mnie mrok, przedsionek
otchłani. A ratunek? Chyba tylko w zbawieniu duszy. Gdzie więc
podziała się dusza na tym obrazie? Spójrzcie w oczy, które
wyrażają wszystko, spójrzcie na twarz, w której nie ma już gry z
konwencją, nie ma pastelowego udawania, że to mnie jeszcze nie
dotyczy. Te oczy i ta skupiona twarz są rodzajem komunikatu
wysłanego w świata. Składa się na ten komunikat jedno tylko słowo
– WIEM!
Autorka
tego komunikatu nie jest na szczęście osobą depresyjnie (oraz/lub
perwersyjnie) zakochaną w śmierci i rozpadzie. Ona uwielbia życie
i próbuje się z nim układać na wszelkie możliwe sposoby (co
świetnie oddaje pogodny, nieco refleksyjny cykl „kanapowyˮ), ale
przy tym jest uczciwa – nie udaje bohatera sławnej powieści
„Portret Doriana Graya”, który przemijanie oddał swojemu
portretowi, dla siebie zachowując okrutną, wieczną młodość.
Autorka „Mroku” przemija naprawdę, ale jakże pięknie i
zajmująco – np. dzielnie pracując, wychowując córkę, trzymając
w domu dwa szalone psy i uprawiając ogród – przy okazji
opowiadając nam o tym przemijaniu swoimi obrazami.
Tak,
kariera artystyczna Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej rozpoczęła się
w Gnieźnie i tam właściwie mogłaby się zakończyć, a
przynajmniej ugrzęznąć w prowincjonalnej bylejakości, gdyby
Autorka niezwykłej urody fotomontaży nie podjęła walki o
wypchnięcie swojej twórczości poza opłotki miasta, gdzie mieszka,
pracuje i... przemija. A w jej przypadku wychodzenie poza ramy tego,
co w wymiarze odbioru społecznego i przestrzeni wystawowej może
zaoferować Gniezno, nie jest działaniem ani prostym, ani tym
bardziej natychmiastowo skutecznym. Powodów tego stanu rzeczy jest
kilka. Przede wszystkim Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka nie jest
zawodową artystką, ona nie żyje z uprawiania sztuk wizualnych. Ona
zarabia na życie w rodzinnym zakładzie fotograficznym (świadczącym
usługi dla ludności) odziedziczonym po dziadku Antonim i ojcu
Ryszardzie. Musi więc pilnować rodzinnego interesu przez niemal 10
godzin na dobę. W weekendy także pracuje, przede wszystkim
fotografując uroczystości ślubne i wesela. To wszystko, gdy
mieszka się w Gnieźnie, nie sprzyja żywiołowej twórczości, nie
sprzyja kontaktom z galeriami i kuratorami, nie sprzyja wyjazdom i
zawiązywaniu przyjaźni artystycznych w ogólnopolskim środowisku
fotograficznym. A przecież bez tych kontaktów nie istnieje
praktycznie możliwość, aby jakiś autor książek o fotografii,
krytyk sztuki i kurator w jednej osobie, a w dodatku z dużym
nazwiskiem (w rodzaju Adama Mazura czy Krzysztofa Jureckiego) odkrył
dla siebie i dla przyszłej publiczności poczynania fotograficzne
Marleny Grewling (która zanurzona jest w podobnej sytuacji
egzystencjalnej i zawodowej) czy Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej. W
świecie sztuki fotograficznej obowiązuje ta sama zasada, która
kieruje losami artystów uprawiających muzykę, poezję, czy
malarstwo: nie istniejesz w mediach, nie bywasz na festiwalach, nie
wygrywasz dużych konkursów, nie znasz właściwych ludzi, nie
ocierasz się o świat celebrytów – to nie istniejesz, czyli nikt
o tobie nie wie, nikt nie wyciągnie cię z prowincjonalnych galerii
lub pseudogalerii, nikt nie wypchnie cię z bibliotek i domów
kultury na wielkie salony, które zaczynają się w miastach
wojewódzkich, w centrach z rozbudowanym środowiskiem, gdzie
artystyczne życie fotograficzne kręci się według swoich własnych
priorytetów.
Wernisaż
wystawy OTO JESTEM..., fachowo poprowadzony przez Lecha
Szymanowskiego, był na pewno udany. Obok wągrowieckiej publiczności
zjawili się na nim goście z niemal połowy Wielkopolski. Drugie
tyle osób zaproszonych nie dojechało z przyczyn, jak to zwykle
bywa, obiektywnych... Bez wątpienia jednak wystawa się spodobała.
Została przyjęta ciepło, a wizje artystyczne Autorki trafiały bez
trudu do obeznanej z fotografią sporej grupy uczestników wernisażu
oraz zwyczajnych miłośników piękna zamkniętego w kadrze. Pomysły
i realizacje, opowieści i symbole, znaki i narracje zakodowane w
tych pracach robiły na wielu duże wrażenie. A jest to ważne, bo
we współczesnym cyfrowym fotomontażu (gdzie bez trudu wszystko
można połączyć ze wszystkim) bardzo łatwo przekroczyć cienką
czerwoną linię dobrego smaku i jałowych zabiegów semantycznych,
za którą zaczyna się zwyczajny banał, bezguście i kicz. I co
gorsza, nie trzeba daleko szukać przykładów takich właśnie
artystycznych upadków, gdy fotograf z ambicjami artystycznymi stacza
się w swoich fotomontażach w absolutną bzdurę i pusty estetyzm.
Wygląda na to, że Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka wyszła z tej
konfrontacji (z konfrontacji przede wszystkim z publicznością)
obronną ręką. Teraz przed nią – oby tak się stało – kolejne
galerie, najlepiej z prawdziwego zdarzenia, powiedzmy takie, jak ta w
Wągrowcu, ale większe i w dużych miastach. AVE !
K. Szymoniak
sobota, 14 września 2013
środa, 11 września 2013
niedziela, 1 września 2013
czwartek, 29 sierpnia 2013
środa, 28 sierpnia 2013
środa, 21 sierpnia 2013
Tekst z katalogu
Wystawa fotomontaży Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej - Tekst z katalogu - Krzysztof Szymoniak
Wystawa fotomontaży Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej |
Tekst z katalogu - Krzysztof Szymoniak |
Oto JESTEM...
(kilka zdań o fotomontażach Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej)
Był grudzień 2008 roku. W dużej Galerii gnieźnieńskiego MOK (Miejski Ośrodek Kultury) otwarto retrospektywną wystawę prac fotograficznych Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, wśród których na pewno wyróżniały się kolorowe fotomontaże. Dominantą figuratywną tych prac była twarz lub cała postać Autorki, wpisywana w bardzo różne konteksty tematyczne i estetyczne czegoś na kształt neopiktorializmu. Oglądając te prace wtedy, użyłem określenia „autotematyzm”. Użyłem go w pełni świadomie, ponieważ obrazy fotograficzne Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, jakie Autorka zaprezentowała w Galerii MOK, są niedwuznacznie literackiej proweniencji. One nie tyle pokazują, co opowiadają, a wzięte razem, ułożone w dające się wyróżnić cykle (np. „jasne-optymistyczne” i „mroczne-pesymistyczne”), budują narrację, która nie ukrywa się pod konceptualnym hermetyzmem.
Kilka dni później, kontemplując te prace w ciszy pustej Galerii, zanotowałem kilka zdań, które nadal, czyli po pięciu latach, nie tracą jak sądzę nic ze swojej aktualności. A zatem: Oczywiście ów autotematyzm nie ma zapewne większego znaczenia dla osób, które oglądając te prace, napawają się przede wszystkim ich klimatem i urodą, skoro w dodatku wiedzą, że wyszły one spod ręki osoby zawodowo uprawiającej fotografię, a w życiu równoległym – fotografię artystyczną. Być może dla przeciętnego, ale uważnego odbiorcy istotniejsze są kwestie związane z przesłaniem tych prac. Jeżeli nawet nie jest ono zwerbalizowane w dołączonym do wystawowego folderu artystycznym manifeście Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, to ono i tak istnieje. Dzieje się tak dlatego, że Autorka tych prac nie ukrywa swoich emocji, a nie ukrywa ich, ponieważ własny wizerunek, zbliżenie własnej twarzy łączy z materią fotomontażu bez udawania, że interesuje ją tylko czysta „ładność”, czyli wyłącznie estetyczny wymiar kadru. Ona z pełną świadomością dobiera kolory, motywy roślinne i zwierzęce, motywy architektoniczne oraz siłę żywiołów nie po to, żeby było ładnie, ale żeby te obrazy niosły wyraźny komunikat, np. „jestem przerażona upływem czasu rozkładającego moje ciało”, „jestem zakochana i szczęśliwa”, „jestem refleksyjna, ale nie depresyjnie”, „kocham życie”, „lubię być damą w eleganckim wnętrzu” itd., itp. Zapytajmy więc: z jakim to przesłaniem mamy do czynienia w przypadku fotomontaży D. J-P., jeżeli sama Autorka nie podsuwa nam pomysłu jego rekonstrukcję? Moim zdaniem to przesłanie można by zamknąć w dwóch krótkich zdaniach: „Moja dusza rozsadza kruche ramy mojego ciała oraz ciasne ramy mojego życia” i – „Jestem kobietą zanurzoną w smudze cienia”. Ciekawą sprawą jest, że między mrocznym gotykiem wielu prac a pastelowym pop-artem nowego nurtu tej twórczości mieszczą się jeszcze odwołania do symbolizmu i narracji fantasy, co może nam wiele powiedzieć o niebanalnych skłonnościach estetycznych Autorki i – niewątpliwie bogatym, żeby nie powiedzieć skomplikowanym – jej życiu duchowym.
Dzisiaj, to znaczy pięć lat po tamtym zdarzeniu, dostajemy od Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej wystawę raczej kameralną, poddaną ostrej selekcji, ale i świadomie zawężoną tematycznie wyłącznie do cyfrowych fotomontaży. W tym zestawie tylko połowa prac należy do zestawu pokazanego niegdyś w Gnieźnie, a reszta to obrazy, których nikt wcześniej nie oglądał na świadomie zorganizowanych i oficjalnych prezentacjach. Co ważne – wszystkie one należą już do przeszłości. Autorka tych obrazów twierdzi, że tworzyła je w okresie duchowej i artystycznej lewitacji, w euforycznym nastroju wyprawy w nieznane, gdy przygoda z fotografią inscenizowaną była dla niej zbawczą odskocznią od szarej codzienności zapełnionej mnóstwem banalnych obowiązków (także zawodowych), od których, jak widomo, nie ma ucieczki. Ponieważ tamten stan fascynacji oraz radości czerpanej z kreowania bytów wizualnych minął bezpowrotnie, a życie – można dodać – przywołało Autorkę do stanu zdroworozsądkowego realizmu oraz emocjonalnej stabilizacji, prezentowany w Wągrowcu cykl ona sama uważa za skończony i zamknięty. Tym bardziej więc warto mu się przyjrzeć, by na przykład odnotować jego urodę uwikłaną w bogactwo treści. Zamykająca wystawę praca (zmultiplikowana Autorka na długiej kanapie, ukryta za kurtyną własnych dłoni) niech będzie rodzajem bezgłośnego zamknięcia, wyczerpania, prostego gestu separacji od rzeczy i spraw, które już nie powrócą.
Na koniec chciałbym spojrzeć jeszcze tylko na jej autoportret zatytułowany „Mrok”. Klasyczny w temacie, ale nowatorski, jak mniemam, w obrębie formy – mamy tu i mroczny gotyk, i dojmujący symbolizm. W tym obrazie Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka mówi otwartym tekstem. Oto kobieta już pogodzona z faktem, że przemijanie jest nieuniknione. Tyle tylko, że ona ciągle jeszcze nie wyraża zgodny na mentalną „ohydę starości”, przynajmniej w obrębie własnej, rozjaśnionej duszą żywej materii. Mówi więc do nas: patrzcie, tak starzeje się moje ciało, tak mnie ubywa, tak obracam się w proch, z którego powstałam, tak zagarnia mnie mrok, przedsionek otchłani. A ratunek? Chyba tylko w zbawieniu duszy. Gdzie więc podziała się dusza na tym obrazie? Spójrzcie w oczy, które wyrażają wszystko, spójrzcie na twarz, w której nie ma już gry z konwencją, nie ma pastelowego udawania, że to mnie jeszcze nie dotyczy. Te oczy i ta skupiona twarz są rodzajem komunikatu wysłanego w świata. Składa się na ten komunikat jedno tylko słowo – WIEM!
Autorka tego komunikatu nie jest na szczęście osobą depresyjnie (oraz/lub perwersyjnie) zakochaną w śmierci i rozpadzie. Ona uwielbia życie i próbuje się z nim układać na wszelkie możliwe sposoby (co świetnie oddaje pogodny, nieco refleksyjny cykl „kanapowy”, ale przy tym jest uczciwa – nie udaje bohatera sławnej powieści „Portret Doriana Graya”, który przemijanie oddał swojemu portretowi, dla siebie zachowując okrutną, wieczną młodość. Autorka „Mroku” przemija naprawdę, ale jakże pięknie i zajmująco – np. dzielnie pracując we własnym (odziedziczonym po dziadku i ojcu zakładzie fotograficznym) wychowując córkę, trzymając w domu dwa szalone psy i uprawiając ogród – przy okazji opowiadając nam o tym przemijaniu swoimi obrazami. Oto jestem...
Krzysztof Szymoniak
Kilka dni później, kontemplując te prace w ciszy pustej Galerii, zanotowałem kilka zdań, które nadal, czyli po pięciu latach, nie tracą jak sądzę nic ze swojej aktualności. A zatem: Oczywiście ów autotematyzm nie ma zapewne większego znaczenia dla osób, które oglądając te prace, napawają się przede wszystkim ich klimatem i urodą, skoro w dodatku wiedzą, że wyszły one spod ręki osoby zawodowo uprawiającej fotografię, a w życiu równoległym – fotografię artystyczną. Być może dla przeciętnego, ale uważnego odbiorcy istotniejsze są kwestie związane z przesłaniem tych prac. Jeżeli nawet nie jest ono zwerbalizowane w dołączonym do wystawowego folderu artystycznym manifeście Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, to ono i tak istnieje. Dzieje się tak dlatego, że Autorka tych prac nie ukrywa swoich emocji, a nie ukrywa ich, ponieważ własny wizerunek, zbliżenie własnej twarzy łączy z materią fotomontażu bez udawania, że interesuje ją tylko czysta „ładność”, czyli wyłącznie estetyczny wymiar kadru. Ona z pełną świadomością dobiera kolory, motywy roślinne i zwierzęce, motywy architektoniczne oraz siłę żywiołów nie po to, żeby było ładnie, ale żeby te obrazy niosły wyraźny komunikat, np. „jestem przerażona upływem czasu rozkładającego moje ciało”, „jestem zakochana i szczęśliwa”, „jestem refleksyjna, ale nie depresyjnie”, „kocham życie”, „lubię być damą w eleganckim wnętrzu” itd., itp. Zapytajmy więc: z jakim to przesłaniem mamy do czynienia w przypadku fotomontaży D. J-P., jeżeli sama Autorka nie podsuwa nam pomysłu jego rekonstrukcję? Moim zdaniem to przesłanie można by zamknąć w dwóch krótkich zdaniach: „Moja dusza rozsadza kruche ramy mojego ciała oraz ciasne ramy mojego życia” i – „Jestem kobietą zanurzoną w smudze cienia”. Ciekawą sprawą jest, że między mrocznym gotykiem wielu prac a pastelowym pop-artem nowego nurtu tej twórczości mieszczą się jeszcze odwołania do symbolizmu i narracji fantasy, co może nam wiele powiedzieć o niebanalnych skłonnościach estetycznych Autorki i – niewątpliwie bogatym, żeby nie powiedzieć skomplikowanym – jej życiu duchowym.
Dzisiaj, to znaczy pięć lat po tamtym zdarzeniu, dostajemy od Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej wystawę raczej kameralną, poddaną ostrej selekcji, ale i świadomie zawężoną tematycznie wyłącznie do cyfrowych fotomontaży. W tym zestawie tylko połowa prac należy do zestawu pokazanego niegdyś w Gnieźnie, a reszta to obrazy, których nikt wcześniej nie oglądał na świadomie zorganizowanych i oficjalnych prezentacjach. Co ważne – wszystkie one należą już do przeszłości. Autorka tych obrazów twierdzi, że tworzyła je w okresie duchowej i artystycznej lewitacji, w euforycznym nastroju wyprawy w nieznane, gdy przygoda z fotografią inscenizowaną była dla niej zbawczą odskocznią od szarej codzienności zapełnionej mnóstwem banalnych obowiązków (także zawodowych), od których, jak widomo, nie ma ucieczki. Ponieważ tamten stan fascynacji oraz radości czerpanej z kreowania bytów wizualnych minął bezpowrotnie, a życie – można dodać – przywołało Autorkę do stanu zdroworozsądkowego realizmu oraz emocjonalnej stabilizacji, prezentowany w Wągrowcu cykl ona sama uważa za skończony i zamknięty. Tym bardziej więc warto mu się przyjrzeć, by na przykład odnotować jego urodę uwikłaną w bogactwo treści. Zamykająca wystawę praca (zmultiplikowana Autorka na długiej kanapie, ukryta za kurtyną własnych dłoni) niech będzie rodzajem bezgłośnego zamknięcia, wyczerpania, prostego gestu separacji od rzeczy i spraw, które już nie powrócą.
Na koniec chciałbym spojrzeć jeszcze tylko na jej autoportret zatytułowany „Mrok”. Klasyczny w temacie, ale nowatorski, jak mniemam, w obrębie formy – mamy tu i mroczny gotyk, i dojmujący symbolizm. W tym obrazie Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka mówi otwartym tekstem. Oto kobieta już pogodzona z faktem, że przemijanie jest nieuniknione. Tyle tylko, że ona ciągle jeszcze nie wyraża zgodny na mentalną „ohydę starości”, przynajmniej w obrębie własnej, rozjaśnionej duszą żywej materii. Mówi więc do nas: patrzcie, tak starzeje się moje ciało, tak mnie ubywa, tak obracam się w proch, z którego powstałam, tak zagarnia mnie mrok, przedsionek otchłani. A ratunek? Chyba tylko w zbawieniu duszy. Gdzie więc podziała się dusza na tym obrazie? Spójrzcie w oczy, które wyrażają wszystko, spójrzcie na twarz, w której nie ma już gry z konwencją, nie ma pastelowego udawania, że to mnie jeszcze nie dotyczy. Te oczy i ta skupiona twarz są rodzajem komunikatu wysłanego w świata. Składa się na ten komunikat jedno tylko słowo – WIEM!
Autorka tego komunikatu nie jest na szczęście osobą depresyjnie (oraz/lub perwersyjnie) zakochaną w śmierci i rozpadzie. Ona uwielbia życie i próbuje się z nim układać na wszelkie możliwe sposoby (co świetnie oddaje pogodny, nieco refleksyjny cykl „kanapowy”, ale przy tym jest uczciwa – nie udaje bohatera sławnej powieści „Portret Doriana Graya”, który przemijanie oddał swojemu portretowi, dla siebie zachowując okrutną, wieczną młodość. Autorka „Mroku” przemija naprawdę, ale jakże pięknie i zajmująco – np. dzielnie pracując we własnym (odziedziczonym po dziadku i ojcu zakładzie fotograficznym) wychowując córkę, trzymając w domu dwa szalone psy i uprawiając ogród – przy okazji opowiadając nam o tym przemijaniu swoimi obrazami. Oto jestem...
Krzysztof Szymoniak
Subskrybuj:
Posty (Atom)