niedziela, 15 września 2013

O Wernisażu...

Galerie, fotografowie, odbiorcy

(kilka zdań o wernisażu Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej)





Zanim pokuszę się o garść refleksji na temat tego, co (i dlaczego) pokazała w wągrowieckiej Galerii MDK gnieźnieńska fotografka Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka, wpierw należy chyba przyjrzeć się rzadko raczej poddawanej analizie kwestii, która wiąże się z istnieniem i działalnością prowincjonalnych (nie bójmy się tego słowa, bo nie o deprecjację tutaj chodzi) placówek kulturalnych (zazwyczaj są to domy/centra/ośrodki kultury, małe muzea i biblioteki publiczne) zajmujących się działalnością wystawienniczą w pomieszczeniach zwanych często szumnie i na wyrost Galeriami (nie mylić z galeriami handlowymi). Pomijam tu profesjonalne instytucje zajmujące się promowaniem i prezentacją sztuk wizualnych (malarstwo, rzeźba, fotografia) typu Biura Wystaw Artystycznych czy prywatne galerie zawodowych kolekcjonerów sztuki. Ponieważ dalej zajmować będę się wyłącznie problematyką wystaw fotograficznych, kwestie związane z malarstwem, rzeźbą, instalacjami czy multimediami zostawiam na inny tekst i zupełnie inną okazję.

Tak więc praktyka działań wystawienniczych, skupiających się na fotografii, pokazuje, że obrazy fotograficzne można w zasadzie prezentować, pokazywać/wieszać niemal wszędzie, włącznie z "zagraconymi" pomieszczeniami zabytkowego klasztoru, jak to zrobił kilka miesięcy temu w Ostrzeszowie Stanisław Kulawiak. Mówiąc o pokazywaniu i prezentowaniu kadrów, mam na myśli tylko byty zmaterializowane w postaci analogowych odbitek, powiększeń, stykówek lub fotomontaży oraz wydruki (także te wielkoformatowe) plików cyfrowych. A skoro można pokazywać i wieszać je niemal wszędzie, to na prowincji pokazuje i wiesza się wystawy fotograficzne w najbardziej nawet kuriozalnych (z punktu widzenia praktyki galeryjnej) i wielofunkcyjnych pomieszczeniach. W efekcie często niestety się zdarza, że marniutkie propozycje fotograficzne lokalnych amatorów, ujęte w ramy i wsadzone pod szkło, wiesza się w jeszcze marniejszych warunkach ekspozycyjnych, oświetleniowych i w dodatku bez jakiegokolwiek nadzoru kuratorskiego, ale za to przy bezzasadnych zachwytach i pieniach miejscowych niby-znawców, zabierających głos w trakcie tych niby-wydarzeń fotograficznych. Roi się więc w gminach, miasteczkach i miastach średniej wielkości od samozwańczych ekspertów, jurorów i mistrzów świata, a to pociąga za sobą chwilami wręcz upiorną (a często po prostu komiczną w swej nieporadności) lawinę ideowych i estetycznych koszmarków artystycznych (mam na myśli konkretnie wystawy i wernisaże, także te pokonkursowe), które nijak mają się do tego, co w innych małych ośrodkach miejskich przyjmuje kształt wysokiej jakości, profesjonalizmu i poważnego traktowania materii fotograficznej. Bardzo dobrym, a nawet wzorcowym przykładem takiej właśnie, godnej naśladowania, postawy jest Września, gdzie od wielu lat działa na niwie fotograficznej Waldemar Śliwczyński (do roku 2008 działał i fotografował wspólnie z Erykiem Zjeżdżałką 1) i gdzie piąty już sezon rozwija się z powodzeniem Kolekcja Wrzesińska (patrz: Bogdan Konopka, Andrzej Jerzy Lech, Mariusz Forecki i Nicolas Grospierre 2). Do miejsc, gdzie propagowana i umacniana przez lokalnych pasjonatów kultura fotograficzna owocuje bardzo niekiedy interesującymi, a zawsze przyzwoitymi (w rozumieniu właściwej oprawy galeryjnej) wystawami, zaliczyłbym także Konin, Koło, Trzciankę czy Wągrowiec. Nie chcę i nie mogę wymienić wszystkich jasnych miejsc tego typu na mapie Wielkopolski, bo nie o tym zamierzam tutaj pisać i nie to zaprząta moją uwagę. Zaprząta ją raczej przyczyna, dla której w jednym miejscu z jakiegoś powodu dba się o wysoki poziom popularyzowania kultury fotograficznej oraz prezentacji dorobku fotografów (i robi się to z powodzeniem), a w drugim jest to wszystko bardzo kiepsko zorganizowane i działa na żenująco niekiedy niskim poziomie.

W tej materii klucz do sukcesu jest w zasadzie jeden – światły (żeby nie powiedzieć oświecony) burmistrz, wójt, dyrektor współdziałający z równie światłym, a przede wszystkim świadomym wyznaczanych celów, fotografującym prezesem towarzystwa, lokalnym animatorem-fotografem czy etatowym instruktorem do spraw filmu i fotografii (oczywiście także fotografującym). Rzecz jasna sama światłość decydentów i profesjonalizm animatorów nie wystarczą, potrzebne są jeszcze jakiekolwiek pieniądze, wsparcie merytoryczne lub organizacyjne instytucji wojewódzkich (np. WBPiCAK), czy lokalnego samorządu oraz gotowość wszystkich zainteresowanych stron (z publicznością włącznie) do działania na rzecz własnego środowiska. Potem trzeba jeszcze tylko znaleźć miejsce, gdzie można fotografię pokazywać (wystawy), gdzie można o niej rozmawiać (warsztaty, konkursy), gdzie można ją praktycznie uprawiać (plenery, ciemnia, zaplecze galeryjne). W przypadku Koła i Trzcianki dochodzi jeszcze jeden istotny element – znany w środowisku ogólnopolski konkurs fotograficzny z kilkunastoletnią tradycją oraz imponującą listą nazwisk jurorów.

Miejski Dom Kultury w Wągrowcu od wielu lat, w swojej poprzedniej oraz obecnej siedzibie, interesuje się fotografią na poziomie szkolenia, ale i prezentacji dorobku tych, którzy pozytywnie odpowiadają na zaproszenie kuratora Galerii. Zwornikiem większości działań praktycznych, warsztatowych oraz wystawienniczych jest w tej placówce Lech Szymanowski, fotografujący instruktor i animator, który – nie zapominając o miejscowych twórcach – potrafił nawiązać poprawne kontakty ze środowiskiem fotograficznym Poznania i Wielkopolski, organizując wernisaże także wielu znanym i uznanym fotografom, których sława wykracza daleko poza granice naszego województwa. Na wystawach indywidualnych i zbiorowych miejscowa publiczność mogła w tej Galerii MDK obejrzeć prace, m.in., Michała Bojara, Filipa Springera, Marka Lalko, Henryka Króla, Pawła Szotta, Bogusława Biegowskiego, Stanisława Wosia, Bogdana Konopki, Macieja Kuszeli, Tomasza Michałowskiego, Wojtka Sienkiewicza, Waldemara Śliwczyńskiego, Sławomira Tobisa, Sławoja Dubiela, Magdy Hueckel, Grzegorza Jarmocewicza, Michała Zielińskiego, Pawła Janczaruka, Georgii Krawiec, Pawła Kuli, Małgorzaty Mirgi, Marka Nunewicza, Piotra Stasika, Jacka Kulma, Kolektywu Fotograficznego Świetlica, Roberta Andre, Jędrzeja Paszaka, Eryka Zjeżdżałki, Lecha Morawskiego, Mariusza Ciesielskiego, Sławomira Fiebiga, Izabeli Filipiak, Macieja Frydrysiaka, Pawłą Hejmana, Mariusza Hertmanna, Izabeli Grudzińskiej, Pawła Kosickiego, Janusza Kostrzewskiego, Franciszka Kupczyka, Janusza Mielczarka, Władysława Nielipińskiego, Piotra Rosińskiego, Jerzego Piątka, Karola Walaszczyka, Adama Wilka, Jana Szabelskiego, Wacława Wantucha, Piotra Zarównego, Mariusza Foreckiego, Waldemara Wylegalskiego, Artura Magdziarza, Art Haegenbartha oraz Lecha Szymanowskiego i Krzysztofa Szymoniaka. Nie jest to pełna lista, ale nawet ona daje wyobrażenie o skali zjawiska, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że Wągrowiec – przy całej swojej urodzie – nie jest miejscem (jeżeli chodzi o kulturę fotograficzną) z wielkimi tradycjami, z wielkimi nazwiskami i z wielkimi pieniędzmi. Sprawy jednak zaszły tam tak daleko, że obecna galeria MDK, będąca w istocie pomieszczeniem wielofunkcyjnym, zostanie wkrótce poddana gruntownej rewitalizacji, gdyż obecny jej stan pozostawia wiele do życzenia. Można wręcz powiedzieć, że w zakresie infrastruktury i zaplecza technicznego nie przystaje już ona do współczesnych standardów wystawienniczych.

Nie zmienia to jednak faktu, że na wernisaże organizowane tam przez Lecha Szymanowskiego, kuratora Galerii, przy życzliwym wsparciu dyrektora Włodzimierza Naumczyka, potrafią zjeżdżać goście z wielu, niekiedy dosyć odległych od Wągrowca miast i miasteczek Wielkopolski. A między innymi to właśnie buduję rangę i dobre imię Galerii, która przyciąga nie tylko uznanych artystów, ale i bardzo uzdolnionych fotografów młodego pokolenia. W tym gronie znalazły się także Marlena Grewling (wystawa KLATKA zaplanowana na 18 października 2013) z Książa Wielkopolskiego oraz Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka, która kilka dni temu pokazała rozbudowany cykl kolorowych fotomontaży pod wspólnym tytułem OTO JESTEM... Twórczość obu artystek Lech Szymanowski zaliczył do nurtu autorskiej fotografii kreacyjnej. W tym miejscu pozwolę sobie na autocytat. Poniższe fragmenty pochodzą z tekstu, jaki napisałem z myślą o katalogu wystawy, której wernisaż odbył się w MDK 13 września 2013 roku:

Był grudzień 2008 roku. W dużej Galerii gnieźnieńskiego MOK (Miejski Ośrodek Kultury) otwarto retrospektywną wystawę prac fotograficznych Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, wśród których na pewno wyróżniały się kolorowe fotomontaże. Dominantą figuratywną tych prac była twarz lub cała postać Autorki, wpisywana w bardzo różne konteksty tematyczne i estetyczne czegoś na kształt neopiktorializmu. Oglądając te prace wtedy, użyłem określenia „autotematyzm”. Użyłem go w pełni świadomie, ponieważ obrazy fotograficzne Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, jakie Autorka zaprezentowała w Galerii MOK, są niedwuznacznie literackiej proweniencji. One nie tyle pokazują, co opowiadają, a wzięte razem, ułożone w dające się wyróżnić cykle (np. „jasne-optymistyczne” i „mroczne-pesymistyczne”), budują narrację, która nie ukrywa się pod konceptualnym hermetyzmem.

Dzisiaj, to znaczy pięć lat po tamtym zdarzeniu, dostajemy od Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej wystawę raczej kameralną, poddaną ostrej selekcji, ale i świadomie zawężoną tematycznie wyłącznie do cyfrowych fotomontaży. W tym zestawie tylko połowa prac należy do zestawu pokazanego niegdyś w Gnieźnie, a reszta to obrazy, których nikt wcześniej nie oglądał na świadomie zorganizowanych i oficjalnych prezentacjach. Co ważne – wszystkie one należą już do przeszłości. Autorka tych obrazów twierdzi, że tworzyła je w okresie duchowej i artystycznej lewitacji, w euforycznym nastroju wyprawy w nieznane, gdy przygoda z fotografią inscenizowaną była dla niej zbawczą odskocznią od szarej codzienności zapełnionej mnóstwem banalnych obowiązków (także zawodowych), od których, jak widomo, nie ma ucieczki. Ponieważ tamten stan fascynacji oraz radości czerpanej z kreowania bytów wizualnych minął bezpowrotnie, a życie – można dodać – przywołało Autorkę do stanu zdroworozsądkowego realizmu oraz emocjonalnej stabilizacji, prezentowany w Wągrowcu cykl ona sama uważa za skończony i zamknięty. Tym bardziej więc warto mu się przyjrzeć, by na przykład odnotować jego urodę uwikłaną w bogactwo treści. Zamykająca wystawę praca (zmultiplikowana Autorka na długiej kanapie, ukryta za kurtyną własnych dłoni) niech będzie rodzajem bezgłośnego zamknięcia, wyczerpania, prostego gestu separacji od rzeczy i spraw, które już nie powrócą.

Na koniec chciałbym spojrzeć jeszcze tylko na jej autoportret zatytułowany „Mrok”. Klasyczny w temacie, ale nowatorski, jak mniemam, w obrębie formy – mamy tu i mroczny gotyk, i dojmujący symbolizm. W tym obrazie Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka mówi otwartym tekstem. Oto kobieta już pogodzona z faktem, że przemijanie jest nieuniknione. Tyle tylko, że ona ciągle jeszcze nie wyraża zgodny na mentalną „ohydę starości”, przynajmniej w obrębie własnej, rozjaśnionej duszą żywej materii. Mówi więc do nas: patrzcie, tak starzeje się moje ciało, tak mnie ubywa, tak obracam się w proch, z którego powstałam, tak zagarnia mnie mrok, przedsionek otchłani. A ratunek? Chyba tylko w zbawieniu duszy. Gdzie więc podziała się dusza na tym obrazie? Spójrzcie w oczy, które wyrażają wszystko, spójrzcie na twarz, w której nie ma już gry z konwencją, nie ma pastelowego udawania, że to mnie jeszcze nie dotyczy. Te oczy i ta skupiona twarz są rodzajem komunikatu wysłanego w świata. Składa się na ten komunikat jedno tylko słowo – WIEM!

Autorka tego komunikatu nie jest na szczęście osobą depresyjnie (oraz/lub perwersyjnie) zakochaną w śmierci i rozpadzie. Ona uwielbia życie i próbuje się z nim układać na wszelkie możliwe sposoby (co świetnie oddaje pogodny, nieco refleksyjny cykl „kanapowyˮ), ale przy tym jest uczciwa – nie udaje bohatera sławnej powieści „Portret Doriana Graya”, który przemijanie oddał swojemu portretowi, dla siebie zachowując okrutną, wieczną młodość. Autorka „Mroku” przemija naprawdę, ale jakże pięknie i zajmująco – np. dzielnie pracując, wychowując córkę, trzymając w domu dwa szalone psy i uprawiając ogród – przy okazji opowiadając nam o tym przemijaniu swoimi obrazami.

Tak, kariera artystyczna Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej rozpoczęła się w Gnieźnie i tam właściwie mogłaby się zakończyć, a przynajmniej ugrzęznąć w prowincjonalnej bylejakości, gdyby Autorka niezwykłej urody fotomontaży nie podjęła walki o wypchnięcie swojej twórczości poza opłotki miasta, gdzie mieszka, pracuje i... przemija. A w jej przypadku wychodzenie poza ramy tego, co w wymiarze odbioru społecznego i przestrzeni wystawowej może zaoferować Gniezno, nie jest działaniem ani prostym, ani tym bardziej natychmiastowo skutecznym. Powodów tego stanu rzeczy jest kilka. Przede wszystkim Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka nie jest zawodową artystką, ona nie żyje z uprawiania sztuk wizualnych. Ona zarabia na życie w rodzinnym zakładzie fotograficznym (świadczącym usługi dla ludności) odziedziczonym po dziadku Antonim i ojcu Ryszardzie. Musi więc pilnować rodzinnego interesu przez niemal 10 godzin na dobę. W weekendy także pracuje, przede wszystkim fotografując uroczystości ślubne i wesela. To wszystko, gdy mieszka się w Gnieźnie, nie sprzyja żywiołowej twórczości, nie sprzyja kontaktom z galeriami i kuratorami, nie sprzyja wyjazdom i zawiązywaniu przyjaźni artystycznych w ogólnopolskim środowisku fotograficznym. A przecież bez tych kontaktów nie istnieje praktycznie możliwość, aby jakiś autor książek o fotografii, krytyk sztuki i kurator w jednej osobie, a w dodatku z dużym nazwiskiem (w rodzaju Adama Mazura czy Krzysztofa Jureckiego) odkrył dla siebie i dla przyszłej publiczności poczynania fotograficzne Marleny Grewling (która zanurzona jest w podobnej sytuacji egzystencjalnej i zawodowej) czy Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej. W świecie sztuki fotograficznej obowiązuje ta sama zasada, która kieruje losami artystów uprawiających muzykę, poezję, czy malarstwo: nie istniejesz w mediach, nie bywasz na festiwalach, nie wygrywasz dużych konkursów, nie znasz właściwych ludzi, nie ocierasz się o świat celebrytów – to nie istniejesz, czyli nikt o tobie nie wie, nikt nie wyciągnie cię z prowincjonalnych galerii lub pseudogalerii, nikt nie wypchnie cię z bibliotek i domów kultury na wielkie salony, które zaczynają się w miastach wojewódzkich, w centrach z rozbudowanym środowiskiem, gdzie artystyczne życie fotograficzne kręci się według swoich własnych priorytetów.

Wernisaż wystawy OTO JESTEM..., fachowo poprowadzony przez Lecha Szymanowskiego, był na pewno udany. Obok wągrowieckiej publiczności zjawili się na nim goście z niemal połowy Wielkopolski. Drugie tyle osób zaproszonych nie dojechało z przyczyn, jak to zwykle bywa, obiektywnych... Bez wątpienia jednak wystawa się spodobała. Została przyjęta ciepło, a wizje artystyczne Autorki trafiały bez trudu do obeznanej z fotografią sporej grupy uczestników wernisażu oraz zwyczajnych miłośników piękna zamkniętego w kadrze. Pomysły i realizacje, opowieści i symbole, znaki i narracje zakodowane w tych pracach robiły na wielu duże wrażenie. A jest to ważne, bo we współczesnym cyfrowym fotomontażu (gdzie bez trudu wszystko można połączyć ze wszystkim) bardzo łatwo przekroczyć cienką czerwoną linię dobrego smaku i jałowych zabiegów semantycznych, za którą zaczyna się zwyczajny banał, bezguście i kicz. I co gorsza, nie trzeba daleko szukać przykładów takich właśnie artystycznych upadków, gdy fotograf z ambicjami artystycznymi stacza się w swoich fotomontażach w absolutną bzdurę i pusty estetyzm. Wygląda na to, że Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka wyszła z tej konfrontacji (z konfrontacji przede wszystkim z publicznością) obronną ręką. Teraz przed nią – oby tak się stało – kolejne galerie, najlepiej z prawdziwego zdarzenia, powiedzmy takie, jak ta w Wągrowcu, ale większe i w dużych miastach. AVE !

K. Szymoniak

środa, 21 sierpnia 2013

Tekst z katalogu

Wystawa fotomontaży Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej -  Tekst z katalogu - Krzysztof Szymoniak


Wystawa fotomontaży Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej
Tekst z katalogu - Krzysztof Szymoniak

Oto  JESTEM...
(kilka zdań o fotomontażach Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej)
Był grudzień 2008 roku. W dużej Galerii  gnieźnieńskiego MOK (Miejski Ośrodek Kultury) otwarto retrospektywną wystawę prac fotograficznych Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, wśród których na pewno wyróżniały się kolorowe fotomontaże. Dominantą figuratywną tych prac była twarz lub cała postać Autorki, wpisywana w bardzo różne konteksty tematyczne i estetyczne czegoś na kształt neopiktorializmu. Oglądając te prace wtedy, użyłem określenia „autotematyzm”. Użyłem go w pełni świadomie, ponieważ obrazy fotograficzne Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, jakie Autorka zaprezentowała w Galerii MOK, są niedwuznacznie literackiej proweniencji. One nie tyle pokazują, co opowiadają, a wzięte razem, ułożone w dające się wyróżnić cykle (np. „jasne-optymistyczne” i „mroczne-pesymistyczne”), budują narrację, która nie ukrywa się pod konceptualnym hermetyzmem.

Kilka dni później, kontemplując te prace w ciszy pustej Galerii, zanotowałem kilka zdań, które nadal, czyli po pięciu latach, nie tracą jak sądzę nic ze swojej aktualności. A zatem: Oczywiście ów autotematyzm nie ma zapewne większego znaczenia dla osób, które oglądając te prace, napawają się przede wszystkim ich klimatem i urodą, skoro w dodatku wiedzą, że wyszły one spod ręki osoby zawodowo uprawiającej fotografię, a w życiu równoległym – fotografię artystyczną. Być może dla przeciętnego, ale uważnego odbiorcy istotniejsze są kwestie związane z przesłaniem tych prac. Jeżeli nawet nie jest ono zwerbalizowane w dołączonym do wystawowego folderu artystycznym manifeście Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej, to ono i tak istnieje. Dzieje się tak dlatego, że Autorka tych prac nie ukrywa swoich emocji, a nie ukrywa ich, ponieważ własny wizerunek, zbliżenie własnej twarzy łączy z materią fotomontażu bez udawania, że interesuje ją tylko czysta „ładność”, czyli wyłącznie estetyczny wymiar kadru. Ona z pełną świadomością dobiera kolory, motywy roślinne i zwierzęce, motywy architektoniczne oraz siłę żywiołów nie po to, żeby było ładnie, ale żeby te obrazy niosły wyraźny komunikat, np. „jestem przerażona upływem czasu rozkładającego moje ciało”, „jestem zakochana i szczęśliwa”, „jestem refleksyjna, ale nie depresyjnie”, „kocham życie”, „lubię być damą w eleganckim wnętrzu” itd., itp. Zapytajmy więc: z jakim to przesłaniem mamy do czynienia w przypadku fotomontaży D. J-P., jeżeli sama Autorka nie podsuwa nam pomysłu jego rekonstrukcję? Moim zdaniem to przesłanie można by zamknąć w dwóch krótkich zdaniach: „Moja dusza rozsadza kruche ramy mojego ciała oraz ciasne ramy mojego życia” i – „Jestem kobietą zanurzoną w smudze cienia”. Ciekawą sprawą jest, że między mrocznym gotykiem wielu prac a pastelowym pop-artem nowego nurtu tej twórczości mieszczą się jeszcze odwołania do symbolizmu i narracji fantasy, co może nam wiele powiedzieć o niebanalnych skłonnościach estetycznych Autorki i – niewątpliwie bogatym, żeby nie powiedzieć skomplikowanym – jej życiu duchowym.

Dzisiaj, to znaczy pięć lat po tamtym zdarzeniu, dostajemy od Doroty Jeśmontowicz-Pawlickiej wystawę raczej kameralną, poddaną ostrej selekcji, ale i świadomie zawężoną tematycznie wyłącznie do cyfrowych fotomontaży. W tym zestawie tylko połowa prac należy do zestawu pokazanego niegdyś w Gnieźnie, a reszta to obrazy, których nikt wcześniej nie oglądał na świadomie zorganizowanych i oficjalnych prezentacjach. Co ważne – wszystkie one należą już do przeszłości. Autorka tych obrazów twierdzi, że tworzyła je w okresie duchowej i artystycznej lewitacji, w euforycznym nastroju wyprawy w nieznane, gdy przygoda z fotografią inscenizowaną była dla niej zbawczą odskocznią od szarej codzienności zapełnionej mnóstwem banalnych obowiązków (także zawodowych), od których, jak widomo, nie ma ucieczki. Ponieważ tamten stan fascynacji oraz radości czerpanej z kreowania bytów wizualnych minął bezpowrotnie, a życie – można dodać – przywołało Autorkę do stanu zdroworozsądkowego realizmu oraz emocjonalnej stabilizacji, prezentowany w Wągrowcu cykl ona sama uważa za skończony i zamknięty. Tym bardziej więc warto mu się przyjrzeć, by na przykład odnotować jego urodę uwikłaną w bogactwo treści. Zamykająca wystawę praca (zmultiplikowana Autorka na długiej kanapie, ukryta za kurtyną własnych dłoni) niech będzie rodzajem bezgłośnego zamknięcia, wyczerpania, prostego gestu separacji od rzeczy i spraw, które już nie powrócą.

Na koniec chciałbym spojrzeć jeszcze tylko na jej autoportret zatytułowany „Mrok”. Klasyczny w temacie, ale nowatorski, jak mniemam, w obrębie formy – mamy tu i mroczny gotyk, i dojmujący symbolizm. W tym obrazie Dorota Jeśmontowicz-Pawlicka mówi otwartym tekstem. Oto kobieta już pogodzona z faktem, że przemijanie jest nieuniknione. Tyle tylko, że ona ciągle jeszcze nie wyraża zgodny na mentalną „ohydę starości”, przynajmniej w obrębie własnej, rozjaśnionej duszą żywej materii. Mówi więc do nas: patrzcie, tak starzeje się moje ciało, tak mnie ubywa, tak obracam się w proch, z którego powstałam, tak zagarnia mnie mrok, przedsionek otchłani. A ratunek? Chyba tylko w zbawieniu duszy. Gdzie więc podziała się dusza na tym obrazie? Spójrzcie w oczy, które wyrażają wszystko, spójrzcie na twarz, w której nie ma już gry z konwencją, nie ma pastelowego udawania, że to mnie jeszcze nie dotyczy. Te oczy i ta skupiona twarz są rodzajem komunikatu wysłanego w świata. Składa się na ten komunikat jedno tylko słowo – WIEM!

Autorka tego komunikatu nie jest na szczęście osobą depresyjnie (oraz/lub perwersyjnie) zakochaną w śmierci i rozpadzie. Ona uwielbia życie i próbuje się z nim układać na wszelkie możliwe sposoby (co świetnie oddaje pogodny, nieco refleksyjny cykl „kanapowy”, ale przy tym jest uczciwa – nie udaje bohatera sławnej powieści „Portret Doriana Graya”, który przemijanie oddał swojemu portretowi, dla siebie zachowując okrutną, wieczną młodość. Autorka „Mroku” przemija naprawdę, ale jakże pięknie i zajmująco – np. dzielnie pracując we własnym (odziedziczonym po dziadku i ojcu zakładzie fotograficznym) wychowując córkę, trzymając w domu dwa szalone psy i uprawiając ogród – przy okazji opowiadając nam o tym przemijaniu swoimi obrazami. Oto jestem...
Krzysztof  Szymoniak


Oto Jestem...

http://mdkwagrowiec.pl/component/content/article/1400.html?start=1&eprivacy=1










Gege